Ten rozdział w życiu nazywam przedwiośniem. Po długiej i mroźnej zimie gleba powoli się ogrzewa, rozmiękcza, rozluźnia, nasiąka wilgocią. Ciepło słoneczne coraz śmielej przenika do głębszych warstw, uwalniając powierzchnię ziemi z jej lodowej skorupy. Choć sama gleba nie jest jeszcze wystarczająco spulchniona, pojawiają się w niej pierwsze drgania i delikatne ruchy, a te zaś wybudzają nasiona i korzenie roślin z ich długiego snu. Potrzeba dni zanim pojawią się młode pędy, ale bez wody i światła nie mogło by się to odbyć. A to czas wody i światła. I rozmiękczania zmarzniętej i twardej gleby.
W kalendarzu zbliża się astronomiczna jesień, a ja w swoich pierwszych pracowniczych doświadczeniach dostrzegam coś z budzenia się do życia – nowego życia, którego wciąż się uczę i do którego wciąż się przyzwyczajam. Często myślę, że nie wybrałam tej ziemi, to ona wybrała mnie, przyszło mi więc smakować życie imigrantki, z całą jej paletą smaków, barw i zapachów. Na co dzień przemierzam skrzętnie zorganizowany i uporządkowany system ulic, przypominający wyrysowaną na technicznym papierze siatkę prostopadłych linii. Jednak ten prosty i logiczny układ przełamują niekończące się rzędy drzew, a ich korony tworzą swoiste, nieregularne baldachimy, szczodrze otulając przy tym miejską przestrzeń. Czy to szerokie arterie, czy też małe lokalne ulice, wszystkie one prowadzą mnie do domów, do miejsc mojej nowej pracy, gdzie do moich obowiązków należy sprzątanie przestrzeni mieszkalnych. Sprzątaczka nie brzmi w mych uszach najlepiej, mówię więc sobie, że sprzątam mieszkania, a jeszcze lepiej brzmi, gdy powiem sobie, że przygotowuję domy dla gości. Jestem świadoma, że na głębszym poziomie nie łatwo jest mi zidentyfikować się z nową rolą, a wraz z tym zabiegiem językowym przesuwam akcent na samą czynność, na jej wykonanie. No więc przygotowuję mieszkania, a pod płaszczem tych wszystkich ruchów i działań leży intencja, pragnienie, aby przyjezdni – kimkolwiek są – znaleźli się w przytulnych pomieszczeniach. Odwołuję się więc do wszystkich swoich mocy razem wziętych, poczucia estetyki, harmonii, obowiązku, sumienności i zadaniowości i staram się wykonać powierzone mi zadania najlepiej jak potrafię. Na pokładzie jest ze mną mój życiowy kompan – perfekcjonista, to znakomita przestrzeń by mógł się wykazać. Ścieli, przekłada, przestawia, poleruje, porządkuje. Czasem czuję, że tkwię w jego nakazach, bo zaścielone łóżko zawsze może wyglądać lepiej, ale szukam w sobie środka, prowadzę wewnętrzne negocjacje – to można poprawić, a tutaj odpuścić. Stoję pośrodku niczym mediator, który rozsądza o tych małych-wielkich sprawach zadziewających się w mojej głowie. Samo sprzątanie, jako pewnego rodzaju umiejętność, przyszło do mnie w późniejszym latach. Pamiętam, że gdy byliśmy z bratem dziećmi, nasze strategie porządkowania pokoju ograniczały się do wyrzucania przedmiotów za szafę. Metoda ta przez jakiś czas działała, najważniejsze, że chaos i nieład znikał w mgnieniu oka, a my niewiele się przy tym natrudziliśmy. Dziś wiem, że nawyki porządkowe (te odpowiednie) wyniosłam z domu, wiele z nich podpatrzyłam u mamy i to ona nauczyła mnie sumiennego dbania o przestrzeń.
Przeważająca większość domów w których przebywam cechuje styl północnopacyficzny. Z założenia miał on odzwierciedlać unikalne warunki klimatyczne naszego regionu, a przestrzeń do życia była tworzona z myślą o harmonii z otaczającą przyrodą. Budynki często wkomponowują się w krajobraz, a do ich budowy wykorzystywano lokalne materiały, takie jak drewno, kamień i szkło. Kolorystyka również odzwierciedla barwy natury – zieleń lasów, szarość skał, brązy i beże – domy mają więc stonowane, ziemiste kolory, które wtapiają się w naturalne otoczenie. Ich wnętrza zazwyczaj posiadają otwarty plan, gdzie kuchnia, jadalnia i salon łączą się w jedną, wspólną przestrzeń. Wysokie sufity i duże, panoramiczne okna dodają im lekkości i pogłębiają uczucie otwartości. Powoli więc oswajam przestrzeń miejską, jak i tę mieszkalną, domową, a przy tym równocześnie zaznajamiam się z pejzażem ludzkim. Zdarzają się dni, gdy natrafiam na gości, są to krótkie, życzliwe i ciepłe interakcje, przyglądam się inności Amerykanów i myślę sobie, jak bardzo są różni od naszych polskich ojców i matek. Są też takie momenty, gdy idąc ulicą, niosąc przy tym ciężką torbę na ramieniu i swój organizer na detergenty, mimochodem spuszczam wzrok, jakbym nie chciała zostać zauważona. Oswajam też i te chwile, nie nadając im w mej głowie wielkiego znaczenia. Pod koniec dnia przyjeżdżam do biura, naszej bazy, punktu zero, gdzie widzę uśmiechnięte twarze, twarze osób, które niosą swoje osobiste historie, które przyjechały do tego kraju być może w poszukiwaniu lepszego jutra.
Wracam do domu a tam czeka na mnie woda i światło. Ta pierwsza zmywa pot i opary środków czyszczących. A światło? To przygotowana ciepła obiadokolacja, poczucie, że jestem kochana i doceniana, przekonanie, że jestem na właściwej drodze. Kiedyś powiedziałam sobie, że pójdę tam, dokąd życie będzie mnie prowadzić. W nieznane, z ufnością. Ale nie na oślep. Z aktywnym uczestnictwem i odpowiedzialnością. Widzę kierunek swej drogi, czuję ogrzewające się powietrze i pulchniejącą glebę. A te zwiastują wiosną.









































Dodaj komentarz